Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/37

Ta strona została przepisana.

— To dobre sobie! Jeżeli się dzisiaj nie bawię, to kiedy chcesz, żebym się miała bawić! — odrzekła tonem trochę szyderczym. Romawiali o udanem przyjęciu i widocznem zadowoleniu zaproszonych gości.
— Tak, wszyscy są zadowoleni — powiedział Franciszek.
— Prawdziwie nie przypuszczałem, że można tak doskonale wszystko urządzić dla tylu osób. Ale jak bardzo musi być zmęczona twoja biedna mama!
— Ha! Już się nie będzie męczyła dla innych dzieci!
— Ten Piotr Benu — rzekł pan młody po chwili milczenia, podczas której myślał o zajęciu ciotki Luizy, a tem samem i o słudze — nie chciał niczego skosztować, widziałaś? Wygląda bardzo źle, biedak, może jest chory; chwilami robi wrażenie warjata.
— Pewnie, że nie jest przyjemnie być więzionym niewinnie — rzekła Marja z udaną obojętnością. A chcąc zmienić rozmowę, zaczęła mówić o otrzymanych darach.— Mój Boże , to wprost bajeczne, niebywałe: przeszło sto sześćdziesiąt darów w ziarnie i czterdzieści tortów i gattos, a prawie sto scudów w złotych monetach i kosztownościach. Patrz, ten pierścionek dała mi Sabina, biedactwo, — i pokazała mu rękę, dotykając pokolei każdego pierścionka — ten tu Konstancja Brindis, ten ciotka Ventura, a ten twoja kuzynka. Patrz, jaki śliczny...
— Twój ojciec jeszcze śpiewa — rzekł znienacka Franciszek, podnosząc głowę. — Słyszysz, słyszysz? Chodźmy na górę, Marjo.