Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Jechali tą samą drogą, śród tych samych widoków, co przed kilku miesiącami, gdy udawali się na Gonare, tylko że teraz łąki były wesoło oblane słońcem, leżały zielone i rozkwitłe, a na dolinach, czarnych w zimie, bagnistych w jesieni i spalonych w lecie, drżała w ciepłym wiosennym podmuchu bogata roślinność jak w pampasach amerykańskich: wysokie trawy, osty i kolczaste o srebrzącej się zieleni smukłe złotogłowie z kwiatem świecącym, toczydło jeszcze w kwiecie, krzaki jeżyny o emaljowanych liściach, a na groblach dzikie róże, które napełniały balsamem czyste, rozgrzane powietrze.
Wielki i ciemny skłon nieba ginął w błękitnej linji dalekich gór.
Maseda[1], klacz, która w niezgodzie z własnem imieniem była żywa i nerwowa, szła dziwnie spokojnie przez ścieżyny hal, bijąc się ogonem to w jeden to w drugi bok i szczypiąc trawę, ilekroć jej popuszczono wędzidła. W powietzu, zwłaszcza w bliskości małych strużek źródlanej wody, pachniały cudownie narcyzy, tataraki, wilgotne siano; zapach był tak silny, że nozdrza odczuwały jakby ból; w zaroślach, pełnych stokrotek i głogu brzmiała szczebiotliwa muzyka ukrytych ptasząt i dziwnych tęczujących much, które brzęczały na słońcu. A małe, przezroczyste motylki, zielone, czerwone, czarne i fjoletowe, niby kwiaty oderwane od ziemi, krzyżowały się jak szalone w powietrzu.

Marja, oparłszy się o ramiona Franciszka, usado-

  1. w djalekcie sardyńskim zamiast Mansueta: łagodna.