Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/47

Ta strona została przepisana.

wioną wygodnie na szerokim zadzie Masedy, przy spokojnym i miarowym kroku konia doznawała uczucia głębokiego zadowolenia; ciepło słoneczne, zapach traw, samotność i błękit wprawiały ją w jakieś rozkoszne odrętwienie spokoju i marzenia.
— Pamiętasz, Maryjko, dzień, kiedyśmy tędy przejeżdżali, wracając z Gonare?
— Ktoby pomyślał przed rokiem, że dziś będę tu jechał do owczarni razem z żoną, piękną i dobrą, jak ty, Marjo?
— Czy ci wygodnie, Maryś? Czyś nie zmęczona, Maryś?
Raz po raz Franciszek obracał się ku niej z takiemi pytaniami, po których następowały rozmowy czułe i wylane.
A tymczasem Maseda szła dalej, próbując co chwila puścić się kłusem, Franciszek jednak w porę ją powściągał. Mijali rowy i zbocza, ścieżki ujęte żywopłotem z polnych róż, małe dąbrowy, gdzie bluszcz owija pnie zwycięską zielenią, i pola kwitnące złotogłowiem.
Tak przybyli do celu. Marja zeskoczyła lekko z konia, a Franciszek, przewiesiwszy przez ramię strzelbę, którą wpierw trzymał przed sobą na siodle, gwizdnął, by uprzedzić pasterza o swojem przybyciu.
Natychmiast, skacząc i szczekając, przyleciały psy z owczarni i cała hala, tak cicha przed chwilą, loże brzmiała przyjacielskiemi głosami ludzi i zwierząt Zdaleka porykiwały jałówki, jakby odgadywały przebycie gospodarzy, psy z innych owczarni odpowiadały