Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/56

Ta strona została przepisana.

Marja wychyliła się z nad murkn i patrzyła ku przylegającej do ścieżki hali, gdzie głos i kroki stawały się coraz bliższe i wyraźniejsze. Akcent śpiewającego nie wydawał jej się nuorskim, w każdym razie słowa wstrząsnęły nią dziwnie w tej chwili: powiedziałbyś, że rodził je jej własny niepokój.
Głos tęskny i namiętny śpiewał pieśń logudorską, w której zdradzony kochanek tęskni i grozi, a stała zwrotka wpadała jak szloch lęku i nienawiści:

Isetta sa venditta,
Amante traittore[1]

W miarę jak się przybliżał, głos śpiewał:

Ohi, ohi, ohi, ohiii, ohiii, o hiiiiii!

— Niech cię djabli wezmą! — pomyślała Marja. — Wygląda jakbyś miał w tej chwili umrzeć.
Wreszcie ukazał się człowiek, siedzący na nędznej gniadej szkapie z białemi nogami. Był to może pastuch, niewątpliwie człowiek z sąsiednich wsi, Mamojady czy Fonni, bo pomimo ciepłego wieczoru miał narzuconą na głowę długą opończę z samodziału, uwiązaną w taki sposób, że zakrywała mu prawie całą twarz.
Dojechawszy tuż przy ścieżce do miejsca, gdzie stała Marja, przyjrzał jej się badawczo, ale nie zdawał się zdziwiony, że spotyka o tej porze i w tem miejscu tak piękną młodą kobietę; przestał tylko śpiewać i nie zatrzymując konia zapytał:

— Dobry wieczór. Czy przechodził kto tędy?

  1. Czekaj zemsty — zdradziecka kochanko.