zawiniętym w worek fonnejczyku, który prawdopodobnie nie był niczem innem jak jakimś zziębłym nieborakiem, musiała istnieć poważna przyczyna, że Franciszek tak długo nie wraca do żony.
— Wejdź do izby — rzekł, wciągając Marję do chałupy.
— Jest tam mój towarzysz, zostaniesz z nim, a ja pójdę zobaczyć, czy nie wrócili. Jeżeli ich niema, wybiorę się na poszukiwanie.
— Niech ci to Bóg wynagrodzi, Antoni — rzekła. Drugi pasterz czekał w izbie. Psy wyły dokoła chałupy i, jak zwykle, inne odpowiadały zdaleka. Ale nie było to szczekanie radosne. Marja wyczuła w niem nawet coś żałośliwego, ponurego, pełnego niepokoju, wiedziała bowiem, że psy, zwłaszcza wiejskie, mają dziwny instynkt, jakieś przeczucie nieszczęścia, nawet jeżeli jest daleko.
— Jak ja się boję, jak ja się boję! — szeptała zbielałemi ze strachu wargami. — Dobry wieczór, Iorgi.
— Dobry wieczór. Co się stało, do czarta?
Antoni przedstawił mu całą sprawę i powód obaw Marji. Iorgi, uderzony opowiadaniem, rzekł żywo:
— Oh, słuchajcie. Kiedy wracałem, widziałem w połowie drogi Franciszka i Zizzu...
— Gdzie?
— Tam — odrzekł, wyciągając rękę, jakby chciał wskazać miejsce. — prawie koło kościoła. Kłócili się zajadle z powodu zaginionego byka.
— Czy go nie znaleźli?
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/61
Ta strona została przepisana.