myśli pokonane samą siłą smutku pomieszały się, zmęczyły i wreszcie zdrzemnęła się lekko, nie zasypiając całkowicie.
Przed chatą Antoni czuwał ciągle, sam zaniepokojony długą nieobecnością towarzysza. Przywykły do wszystkiego, do czuwania i samotności, nie czuł żadnego lęku wobec smętku nocnej ciszy, ale blade światło ostatniej kwadry księżyca sprawiło i na nim nieświadomie wrażenie, wiązało go mocno z nieszczęściem, ze zbrodnią, z przeczuwaną zagadką, która przecież jego nie dotyczyła zupełnie. Czekał niecierpliwie świtu, by móc się ruszyć i rozedrzeć w jakikolwiek sposób zasłonę strasznej tajemnicy.
Jemu, towarzyszowi i innym pasterzom orańskim, którzy paśli w tych stronach, zaczęły od pewnego czasu ginąć krowy; przebiegli wzdłuż i wszerz całą halę, zaczepiali wszystkich ludzi pokolei, aby odnaleźć zaginione bydło, ale nadaremnie. Zdawało się, ze ziemia je pochłonęła.
Niektórzy podejrzewali Zizzu, pasterza Franciszka Rosany, który nie zażywał dobrego imienia, a te szczegóły, nasuwając się myślom Antoniego poddawały mu uparcie i natarczywie pewien domysł, ten sam, który błysnął już był i Marji przed kilkoma godzinami.
Pod koniec nocy, zwątpiwszy zupełnie o powrocie Iorgiego, Antoni postanowił wyruszyć. Domysł jego nabierał pewności i stawał się czemś przerażającem i niemal niezawodnem.
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/70
Ta strona została przepisana.