— Nie, nie, nie, — myślała znowu — nie będzie snem, tylko ciągłą męką. Nie będę mogła zrobić kroku, by nie być sądzona, oglądana, dręczona. Będą ważyli każde moje słowo, będę znowu Marją Noina, ale wdową, skrępowaną, choć nie mam męża, pozbawioną powietrza, światła i swobody.
Płakała rzewnie, jak dziecko, myśląc o pięknych sukniach, których już nigdy nie włoży, o koniecznej zmianie trybu życia, o zamknięciu się w domu, samotności i smutku, jakie ją czekają.
Wspomnienie Piotra Benu wplatało się za często z gniewem w jej bolesne myśli. Jeżeli nawet nie miał żadnego udziału w śmierci Franciszka Rosany, jakie zadowolenie, jaką złą radość musi odczuwać na widok jej tak prędko złamanego, pozornego szczęścia, czując się tak dobrze pomszcznym przez los!
Piotr Benu! Piotr Benu! Jakaś tajemna i nieznana siła pobudzała jej krew, gdy nieświadomie powtarzała to imię. Uderzało do głowy, biło w sercu, wracało ze wspomnieniami, stawało w każdym kącie domu, niosąc ze sobą wyrzuty, mękę, żal, tysiąc skłębionych uczuć. I dziwna rzecz, Marja nie myślała o pasterzu zabójcy, albo, gdy chciała o nim myśleć, gubiła się prawie obojętna w wielkiej dali i nie mogła go odszukać, tak jak niestety nie mogli go znaleźć i wybadać karabinierzy i sfora szpiegów puszczonych za nim ze smyczy po dzikich okolicach nuorskich.
Przez trzy dni napływały tłumy do domu Noinów, ale później powoli, powoli wszystko powróciło do zwykłego i smutnego porządku.
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/88
Ta strona została przepisana.