— Cóż chcecie? — mówił, naciągając czapkę na czoło. — Staram się urządzić, jak się da. W więzieniu miałem sposobność poznać pewnego handlarza wołów, który mnie wziął teraz tak jakoś, na ni to ni owo, trochę na służącego, trochę na spólnika. Pracuję dla niego, a poniekąd i dla siebie. Chodzę tu i tam po wsiach, aby zarobić parę groszy. Ba, — wykrzyknął, uderzając nogą o kamień ogniska — spróbować nie zawadzi. Jak mi się nie uda, kupię sobie woły, wóz i będę pracował na swojem.
— A potem się ożenisz — rzekła ciotka Luiza, uśmiechając się łaskawie.
— Oh, co do tego, to mam czas. Żeby się ożenić, potrzeba mieć odwagę i jakowąś chudobę. Czy nie mam słuszności, Marjo?
— Zapewne! — rzekła roztargniona.
— Czy mieszkasz teraz u ciotek? — zapytała ciotka Luiza, która już o tem wiedziała.
— Tak jest, ale źle z niemi, bardzo źle. Ciotka Manzela nie pociągnie długo — rzekł, udając smutek i potrząsając głową, jak gdyby chciał sobie spędzie muchy z nosa. Ciotka Luiza poczuła, ze mówiąc o śmierci ciotek, zmartwił się nieszczerze, albo sobie to przynajmniej wyobraziła.
Marja milczała i opuściła głowę prawie na kolana. Każdy wyraz tej rozmowy godził w nią, zwłaszcza wzmianka o handlarzu, spólniku i panu Piotra.
Był jakiś handlarz wołów, który w aktach sprawy o zabójstwo Franciszka Rosany utrzymywał, że nabył
Strona:Grazia Deledda - Po grzesznej drodze T.II.djvu/93
Ta strona została przepisana.