Wróciło lato.
— Jak to czas leci — mówiła zia Martyna, przędząc wełnę w cieniu rozpostartego nad bramą swego domostwa łuku. — Zdaje się, Jakóbie, żeś wczoraj dopiero wszedł do nas na służbę, a oto zbliża się pora odnowienia kontraktu. Ach! jak czas leci nam, biednym gospodarzom! Uzbierałeś sobie co najmniej trzydzieści skudów i możesz rozpocząć budowę domu, a nam, a nam, gospodarzom, co zostaje?
— A niech cię piorun trzaśnie, z tego wrzeciona — oburzył się kręcący z pilści powróz sługa. — Gadać to umiecie. Za nicże, ptaszyno, nie macie, potu mego czoła, pracy rąk moich?
— A ty za nic nie masz, co tu zjadasz — powiedz za nic, że to liczysz?
— A niech cię kruki... — myślał w duszy Jakób, nie śmiąc kląć głośno. Wysługiwał się gospodarzom, starej sknerze i popędliwemu w gniewie
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/100
Ta strona została przepisana.
VII.