młokosowi, co mu uszy prześwidrował mówiąc ustawicznie o projekcie ożenienia się z Giovanną, jeśli ta wystara się o rozwód. Jakób chciał odnowić kontrakt na rok następny, więc przygryzł sobie języka w gębie.
Skręciwszy powróz, odniósł go do kuchni, prosząc starą o pozwolenie wyjścia dla załatwienia jakiegoś interesu. Pozwoliła, choć niechętnie.
Przechodząc koło chatki sąsiadek, Jakób dostrzegł synka Giovanny. Mały Matthineddu dosiadł był kijka jak konia, a w biednej swej koszulince, ze stopkami i ramionkami obnażonemi, w świece słońca śliczny był jak aniołek z obrazu. Jakób przystanął i wyciągając do malca ramiona, zawołał pieszczotliwie:
— Dokąd tak szybko, mój mały? Precz do domu, bo cię schwyci Maria Pettena[1] o ognistym grzebieniu, oczaruje cię i odda ludożercy. Precz domu!
— Nie, n-i-e! — wrzeszczał malec, harcując na kijku.
— Nie chcesz! — groził mu Jakób, głos zniżając i przymkniętem lewem okiem wskazując bramę sąsiedniego domu, — nie słuchasz, ptaszku! Patrz, gorsza tam od Maryi Pettena siedzi wiedźma, zia Mal-
- ↑ Strach, jakim straszą, dzieci, by nie wybiegały na słońce.