— Pewnie w domu — odparła Giovanna, wracając zamyślona do komina.
Jakób odszedł też zamyślony przez wieś całą, gdyż Izydor mieszkał po drugiej jej stronie.
Izydor nie same łowił pijawki, lecz, jak się zdarzyło, pstrągi i węgorze, naprawiał właśnie sieć, siedząc w cieniu okapu swej chaty. Oddalona od innych i wysunięta w pole, zdawała się w nędzy swej jakimś przedpotopowym zlepkiem ułamków łupkowego kamienia, cegły, drzewa, z których szpar i chropowatości wyrastała cała bujna flora.
Słońce piekło w upalne popołudnie; żaden liść nie drgał na pokrytych kurzawą, na straży wioski rozstawionych drzewach. Na ziemi żółtej, suchej, rozpalonej, kładły się tu i ówdzie podłużne cienie i krajobraz nurzał się w czerwieni zachodu, a na skraju horyzontu sine góry podobne były do sfinksów olbrzymich, rysujących się na zaróżowionem niebie. Ciszę zaledwie przerywał oddalony świegot samotnego kosa. W pobliżu były zaniedbane sady figowe o liściach zczerniałych, twardych, opasane żywym płotem dzikiej akacyi, pokrzyw wybujałych, białawych jakichś traw i liści. Z progu stojącej po za tem chaty rybaka oko biegło na dalekie, mgliste i głębokie jak morze, horyzonty. W powietrzu unosiły się silne zapachy suchej słomy i złotogłowiu. Drzazgi, sieczka, suche liście pokrywały dziedziniec, głusząc kroki zbliżającego się Jakóba.
— Co porabiamy? — zawołał nad samem uchem rybaka.
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/103
Ta strona została przepisana.