przemożona zdejmowała go senność, opadały ociężałe powieki, w dali zacierało się tło sine, gruby cień padał na roztwarte drzwi izby. Zdawało mu się, że go przywalał ciężar jakiś miękki, ciepły, niezbyty... ruszyć się nie mógł, bo błogą mu była niemoc. Zapadał w sen głęboki. Marzenia stawały się coraz dziwaczniejsze. Śniło mu się, że umarł od ukąszenia jadowitej żmii i odżył w ciele małego, płowego psiaka, myszkującego w kuchni ciotki Bachisi w poszukiwaniu ogryzionej kości. Konstanty siedział oparty o komin, cały w czerwień odziany, a łańcuchy miał na nogach. Spostrzegł psa, cisnął weń łańcuchem, rozbijając czaszkę żelaznem ogniwem. Próżno Jakób chciał przemówić, dać się poznać... Zbudził się potem zlany, krzycząc:
— Ptaszku mój! ptaszyno!
Noc była głucha, chata pusta i pusto na dworze, tylko w górze, w lazurach, połyskiwały niezliczone gwiazdy, a na karczowisku tlały czerwone ognie.
Jakób leżał długo, przewracając się z boku na bok i nie mogąc zasnąć. Zmora wysuszyła mu gardło, a usta gorzką jak żółć napełniła śliną. Powstał, odnalazł butelkę z wódką i znów pił chciwie. Zdawało mu się też, że czuje głód, przypomniał sobie, że nic nie jadł z wieczoru, zatrzymał się na progu izby, a od płonących karczy łuna padła mu na twarz.
— Jeść, nie jeść — rozmyślał leniwie. Wzniósł oczy w górę, wzrokiem zatoczył po gwiazdach. Pół-
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/116
Ta strona została przepisana.