— Cierpliwości — doradzał — cierpliwości, prawda wcześniej, czy później, nawet więzienne przebija mury...
W głosie jego brzmiała nuta szczerości i współczucia. Miał siebie za człeka wyższego, szanował w sobie to zwłaszcza, że umiał szanować uczciwość w innych, to też poznawszy Konstantego, jego dobroć, cierpliwość, prostoduszność, której nie skalały trujące więzienne wpływy, wysokiego o nim nabrał wyobrażenia. Zresztą, ex-sierżant czytywał przechodzące przez jego ręce listy. Niedawno otrzymał pod adresem Konstantego list bezimienny, pisany nieczytelnie, wykrzywionemi niezgrabnemi literami. W niezgrabnych literach pełno było jadu. Pisano, że Giowanna, żona więźnia, pozwala na zaloty bogatego sąsiada, że zia Bachisia ma właśnie zamiar, udania się do Nuoro, do adwokata, w celu przeprowadzenia rozwodu córki.
Ex-sierżant rozgniewał się i zwierzył towarzyszowi niedoli, zwanemu „elegantem”, temu właśnie, do współki z którym pisał dzieło, mające wywołać przewrót w nauce współczesnej.
— Głupcy, sardyńskie osły — mruczał, nie mogąc się uspokoić. — I poco to mu piszą? Cóż on temu może zaradzić? Głową muru nie przebije.
Nie oddał listu Konstantemu, schował, a spotkawszy więźnia, patrzył nań ze szczerem współczuciem, ciesząc się w duszy, że jest zdolnym do tak wzniosłych uczuć.
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/127
Ta strona została przepisana.