Król Pikowy, spotkawszy się z nim dnia tego w kącie ocienionym, pod rozpalonym murem, okalającym dziedziniec więzienny, dostrzegł, że mu więcej żal żony niż zmarłego dziecka. Zaczął go pocieszać po swojemu.
— Daj pokój, przyjacielu, nie bądź waryatem, myśl o sobie, a i o tem, że jeśli Bóg powołał do siebie niewinną duszyczkę, tem lepiej dla dziecka.
— Dlaczego tem lepiej? — spytał Konstanty, stojąc z pochyloną głową, zgarbiony, z opuszczonemi dłońmi. — Czy dlatego, że było ubogie?
Dnia tego Król Pikowy był w filozoficznym nastroju, to też dowodził długo i szeroko, że ubóstwo nie jest bynajmniej nieszczęściem, owszem, bodźcem bywa.
— Inne są, gorsze rzeczy — mówił — myśl o sobie, żona twoja pocieszy się, da sobie radę. Nie troszcz się o nią.
— Ah! — westchnął Konstanty, wyciągając przed siebie ręce. — Słońce aż tu zagląda. Piecze. Co jej tam dziś, biedaczce, po słońcu.
— Uf! — wydął trzykrotnie żółte, obwisłe policzki Król Pikowy, poczem zaczął się pilnie przypatrywać wydłużonemu swemu paznogciowi na małym palcu prawej ręki, wreszcie przemówił głośno i obojętnie:
— A cobyś, przyjacielu, powiedział na to, jeśliby żona twoja wyszła za innego?
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/130
Ta strona została przepisana.