pozostawał obcy i obojętny na wszystko i dla wszystkich. On, student suchotnik i tak zwany Delegat, trzymali się zdala od innych, zachowując tylko pewną zażyłość z ex-sierżantem, wtajemniczonym we wszystkie więzienne arkany, wyższym od wszystkich i wszystkim mniej więcej niezbędnym.
Wszyscy też zazdrościli Konstantemu względów, okazywanych mu przez więziennego potentata i nie jeden udawał się doń z prośbą o protekcyę do Króla Pikowego. Konstanty wruszał tylko ramionami. Niektórzy ofiarowywali mu drobne datki i Konstanty ulegał pokusie, zwyciężony, złamany swą niedolą, z nieodstępującą go na chwilę rozpaczną myślą o domu i żonie.
Król Pikowy ciągłemi insynuacyami, kolącemi jak ostrza sztyletu, stawał mu się z dniem każdym wstrętniejszym, aż się wreszcie posprzeczał z nim dnia pewnego i przez czas jakiś nie zamieniali nawet ukłonu.
Lecz Konstanty doznawał wówczas dziwnego uczucia: coś go dławiło. Zdawało mu się, że został oderznięty od świata całego, żywcem pogrzebany; to też pierwszy poczynił kroki pojednawcze, przeprosił nawet Króla Pikowego.
Jesień mijała. Powietrze ochłodło, przymroczone zlekka nieboskłony zdawały się wyższe, dalsze... Były dnie, w których powiewy wiatru donosiły aż za więzienne mury woń dojrzałych owoców.
Konstantemu lżej było na sercu, ogarniał go
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/135
Ta strona została przepisana.