— Więc uspokój się, zdaj na wolę Bożą, Pomówię z tym Barrai, powiem mu, by cię nie niepokoił czczem gadaniem.
Istotnie, spowiednik zburczał ex-sierżanta za rzucanie niepokoju w duszę towarzysza niedoli.
— Biedaczysko, słaby, anemiczny, nie dręcz go, bo się rozchoruje.
Król Pikowy popatrzył na księdza swemi małemi, przymrużonemi, chytremi oczkami, wysapał się i wstrząsnął głową.
— Robię to dla jego dobra.
— Piękne mi dobro — oburzył się kapelan. — Ty bo...
— Mówię, przyjacielu mój... o! pardon, pomyliłem się. Mówię tedy, że zimę tę przetrwa jako tako, uf! zimno, ale tymczasem ta stara wiedźma, teściowa Konstantego, nie zasypia gruszek w popiele i ręczę, codziennie wkłada w uszy córce, by nie wypuszczała z rąk losu. Bah! Po zimie wiosna! Zobaczymy co przyniesie wiosna... To tylko mówię, nic więcej.
Kapelan skrzywił się, odwrócił niechętnie, a exsierzant nie spuszczając go z pod przymkniętej powieki, powstrzymując wijący się na ustach uśmieszek, zaczął mówić wyraźniej: podkreślał chciwość teściowej, młodość Giovanny, ze wszystkiemi prawami młodości, zdradzieckie wpływy wiosny, niebezpieczne podmuchy... Rozgniewał się kapelan.
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/139
Ta strona została przepisana.