— Co ci? co mówisz?
— Ebbene, nic nie mówię. Widziałem go, księżynę; zbeształ mnie jak smarkacza. Smarkacz jestem, ale sadło moje zjełczałe. Słyszałeś może, czytałem to gdzieś, że w Kosyi ludzie właśnie jedzą jełkie sadło i to im smakuje.
— Powiedz mi, co mówił?
— Co mi mówił! — mówił mi... co prawda jużem zapomniał. Aha! mówił mi, że wszystko to jest złudą mej wyobraźni. Może... istotnie. Fantazyę mam bogatą... Tak tedy przyjacielu mój! daruj jeślim cię trwożył i niepokoił: żona twoja nie zdradzi cię, nie wyjdzie za drugiego. Taka to prawda, jak ta, że tu dziś jeszcze jesteśmy.
Konstanty nie spuszczał z niego oka. Nie, nie, nie drwił zeń Król Pikowy. Prawdę mówił.
— Więc mu wyznałeś wszystko, — zawołał.
— Mur ten — mówił exsierżant, pokazując czerwone swe, powalane ręce — patrzno! mur niby z czekolady. Wilgotny a ciepły. Ho! ho! można się tu ogrzać i nasycić. Czyś jadł kiedy czekoladę?
— Czemu nie? Giovanna ją lubi, tylko, że drogie to, za drogie. Cóż dalej?
— Dalej?... a dajże mi święty spokój! Wściec się z tobą można... Dalej? żona twoja czekać cię będzie całe lat dwadzieścia i drugie tyle, licz na to...
— Ależ wypuszczą mnie ztąd prędzej... nadejdzie ułaskawienie, sam mi je tylekroć obiecywałeś, otrzymasz od króla.
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/142
Ta strona została przepisana.