— Król! aha! król! co, nie wierzysz może? Pójdę do niego wprost, jak wchodzą dygnitarze. — Czy nie byłem urzędnikiem? Król lubi wojskowych. Młody, lecz czytałem gdzieś, że tyje... No chyba nie tak jak ja — roześmiał się Król Pikowy.
Próżno go Konstanty dopytywał, wykręcał jak mógł, lecz w rzeczy samej przestał go niepokoić.
W tym samym czasie położono pięć lirów na książeczkę Konstantego.
— On to, on, niewątpliwie, kapelan — upewniał więzień — taki dobry! Ależ ja nie chcę tego, nie potrzebuję, nie przyjmę.
— Głupiś jak baran — zadecydował Król Pikowy — bierz, bo go obrazisz. „Nie potrzebuję, nie chcę.” Piękna mi rzecz! tak się nie odpowiada na dobrodziejstwo.
— Wstyd mi... zresztą, co z tem zrobię? Po co mi to?
— Przejesz, przepijesz; a toś, widzę, gotów i to odesłać do domu? Jeśli popełnisz podobne szaleństwo, w twarz ci plunę. Słuchaj! wszak ztamtąd już nie piszą...
— Co mają pisać — odpowiedział Konstanty, usiłując zachować spokój. — Zima się kończy, praca zaczyna, nie ma czasu na pisanie.
— A! prawda, zima się kończy, zaczyna się wiosna — zamruczał niechętnie exsierżant.
— A tak.
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/143
Ta strona została przepisana.