strzegłszy więźnia, urzędnik wzniósł głowę. Twarz miał różową, okrągłą, brodę pomiędzy wązkiemi paskami jasnych bakembardów. Zatrzymał na Konstantym duże, wypukłe, okrągłe, jasno błękitne oczy. Wzrok przemknął po więźniu bezmyślnie, urzędnik pisał dalej. Konstanty znał go z widzenia. Stał przed biurkiem z bijącem sercem, w głowie mu wirowało, mknęły w wyobraźni widzenia rozwiewne, wywołane świeżem opowiadaniem lękliwego towarzysza w szewckiej izbie; w uchu dźwięczał przyciszony głos tego, co był zamruczał: „barania głowo”. Konstanty w chwili stanowczej i której stanowczość instynktowo bijącem sercem odczuwał, zaprzątniętą miał myśl obojętnem dlań pytaniem: czy lękliwy towarzysz słusznie, czy nie słusznie obraził się na tamtego?
W ciszy kancelaryi szeleścił szybki skrzyp pióra piszącego urzędnika. Znów się na więźnia podniosły jasne, wyłupiaste jego oczy, i znów opadły na biórko. Konstanty czuł, jak go dreszcz przebiega od stóp do głowy, czekał, a tamten pisał dalej. Serce więźnia kołatało mu w piersiach, jak ptak pochwycony w sidła, a po głowie mknęły myśli, raczej ułamki myśli, z szybkością chmur pędzonych i rozrywanych przez burzę, a tamten pisał. Nagle, śród szmat najdziwniejszych przypuszczeń mignęło w myśli Konstantemu:
— Kto wie, stwierdzono może mą niewinność.
Myśl ta olśniła go błyskawicą, a tamten pisał, aż wreszcie, nie odrywając pióra ni oczu od papieru, spytał głośno i sucho:
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/150
Ta strona została przepisana.