— Imię, nazwisko?
— Konstanty Ledda.
— Zkąd?
— Z Orlei, w Sardynii, prowincyi Sasfari.
— Benissimo, doskonale.
I znów zaległo milczenie i tamten pisał dalej. Pióro skrzypnęło głośniej, podniosła się nad stosem papierów różowa twarz blondyna, wyłupiaste, jasne oczy znieruchomiały na więźniu. Konstanty opuścił powieki.
— Va bene. Masz żonę?
— Mam panie.
— Dzieci?
— Miałem... synka... umarł.
— Żonie swej życzysz zapewne dobrze?
— O tak! — Konstanty wzniósł oczy. Na białej, pulchnej ręce urzędnika połyskiwał pierścień ametystowy, a pomiędzy palcami czerniało okrągłe, nieruchome pióro. Oczy więźnia zatrzymały się na piórze, a serce ścisnęło mu uczucie trwogi, jak przed klęską. Urzędnik mówił ciszej jakoś:
— Sam wiesz dobrze — mówił — jak bardzo żona twoja została skrzywdzoną. Młoda, piękna, niewinna, skazana została na osamotnienie, łzy, bańkę, ubóstwo. Trudno wyobrazić sobie smutniejsze życie, a pomyśl, na nieszczęście, to, że żona twoja niczem na to nie zasłużyła. Mogła to znosić mężnie, dopóki dziecko żyło. Było jej pociechą i podporą. Cóż jej pozostało, odkąd umarło? Jeśli Bóg pozwoli ci nawet wrócić kiedy do domu, stary będziesz, złama-
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/151
Ta strona została przepisana.