chłopiec kijem zakrzywionym zaczął przyciągać ją za nogę. Minia rozpłakała się na dobre, babka zwróciła się z wałkiem w ręku.
— Ciszej! bo obiję oboje! — krzyknęła. — Złe, niegodziwe dzieci! Poczekajcie, dam wam.
Ale już dzieci nie było w kuchni. Wybiegając na dziedziniec, potrąciły wchodzącą we drzwi Giovannę i jej matkę.
— Co to, co to? — pytały.
— Ab! to te dzieciska! głowę przy nich stracić można — odpowiedziała Porreducha.
W tej samej chwili na progu stanęła postać w czerni i głos młody a wzruszony zawołał:
— Wrócili, babciu, są już tu!
— A! niech sobie wraca kto chce! — odparła stara. — Gracyo — dodała — pilnowałabyś lepiej młodszego rodzeństwa, bo drą się jak koty.
Gracya nic na to nie odpowiedziała, lecz dostrzegłszy, w ręku ciotki[1] Bachisii czteroramienny świecznik, odebrała go śpiesznie, a chowając za kominem, mruczała:
— Wstydzilibyście się, babciu, takich świeczników, teraz zwłaszcza przy wujciu Pawełku.
— Co tam wujcio Pawełek. Myślałby kto, że się chował w pałacu.
- ↑ Ciotką, „zia” zowią, w Sardynii każdą wiekową, kobietę, wujem „zio” każdego starego mężczyznę.