siostrzana i siostrzenicę, przypatrujących mu się ciekawie, popychających się wzajemnie i nie zważających wcale na smutne opowiadania ciotki Bachisii. Od czasu do czasu doktór Poderra rzucał spojrzenie na Gracyę, której trzynastoletnią, długą i szczupłą figurę obciskał za ciasny czarny stanik. Jasne, o metalowych połyskach oczy z ciekawością patrzyły na wuja.
— Otóż — opowiadała grubym głosem ciotka Bachisia — rzecz tak się ma: Konstanty Ledda miał stryja, nazwiskiem Bazyli Ledda, przezwany: l’Aooltojo.[1] Niech go Bóg przyjmie do swej chwały, chociaż, co prawda, skąpstwem swem zasłużył na dyabelskie szpony.
— Był to — ciągnęła — sknera całą gębą, żółty jak wosk na twarzy, zagłodził, słyszę, własną żonę. Otóż Konstanty Ledda był pod jego opieką jako sierota. Posiadał, słyszę, po rodzicach jakiś fundusik, lecz stryj to roztrwonił, obił go w dodatku, uwiązał do drzewa w polu, tak, że mu o mało osy nie wygryzły oczu. Dość, że Konstanty, nie-mogąc dłużej wytrzymać, uciekł od opiekuna, od którego same miał krzywdy. Liczył lat siedemnaście. Do pełnoletności brakło mu lat trzech. Mówi, że czas ten strawił w kopalniach. Nie wiem, tak mówi.
— Tak, tak, ciężko pracował, był górnikiem — wtrąciła żywo Giovanna.
- ↑ Jastrząb.