Wszedł prezydent, z twarzą czerwoną i brodą siwą; prokurator, młodzieniec o bakembardach jasnych, okalających twarz rumianą człowieka pewnego siebie i swej władzy. Wszedł sekretarz, woźny, a togi czarne nadawały im w oczach Giovanny i jej matki wygląd magów, mających nieodwołalnie potępić, zgubić, zniszczyć podsądnego.
Ten stał za baryerą podobny do ptaka pochwyconego, pomiędzy dwoma żołnierzami. Zwrócony w stronę żony, patrzył na nią, lecz się już nie uśmiechał. Zdawał się uginać pod ciężarem swej doli i wobec wszystkich tych ludzi, zebranych tu, aby go sądzić, oczy jego o słabem zwykle, jasnem spojrzeniu mgliły się łzami.
Giovannie zdawało się, że jakaś żelazna ręka ściska ją za serce. Czuła poprostu ból fizyczny.
Adwokat, młokos żółto-różowy, rozpoczął obronę głosem słabym, piszczącym. Obrona słaba była. Powtarzał rzeczy wiadome, wypowiedziane przedtem i słowa jego obijały się o sklepienia sali, puste, bezbarwne, padały monotonne, jak krople wody w morze głębokie.
Prokurator o jasnych, nastrzępionych baczkach, zachowywał się wyzywająco, wzgardliwie. Niektórzy przysięgli przybierali wyraz cierpliwego znudzenia, inni zapisywali coś sobie, widać jednak było, że nikt nie słucha uważnie. Sama Giovanna i jej matka, sam podsądny wsłuchiwali się duszą całą w głos i słowa obrońcy i, im dłużej mówił, tem pewniejsi byli — przegranej.
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/39
Ta strona została przepisana.