dzikiego ptactwa, lecz i te ginęły prędko w zalewającej dolinie ciszy.
Olbrzymie fioletowe kwiaty dzikich karczochów, różowe dzwonki powojów, gwiaździste liście maku, roztwierając się na słońcu, wzmagały jeszcze wrażenie samotności dzikiego krajobrazu. A tu, a tam, wyskakiwały kamienne zęby o rdzawych mchowych plamach, z iskrzącemi w słońcu bazaltowemi iglica-Dal opasywały wstęgi żółtego, nie zżętego jeszcze zboża.
Siedząc na koniu za matką, Giovanna czuła, jak jej słońce mózg przepala; czoło jej płonęło pod zsuniętą na nie wełnianą chustką, łzy ciche ściekały po twarzy. Powstrzymywała się, by łkaniem nie rozgniewać matki. Ale ta słyszała, jak trawa rośnie i czuła płacz siedzącej za sobą młodej kobiety. Zjechawszy w dolinę i przejeżdżając wzdłuż krzaków kwitnących oleandrów, odezwała się ostro do córki:
— A skończysz-że wreszcie! Czego beczysz? Niby nie wiedziałaś, że to się tak skończy, skończyć musi?
Zamiast uspokoić, słowa te rozżaliły bardziej płaczącą kobietę. Matka, obejrzawszy się na towarzyszów podróży i widząc, że niema nikogo w pobliżu, ciągnęła głosem twardym, przygłuszonym, a w ciszy panującej dokoła, głos ten, będący tak blizko jej ucha, zdawał się Giovannie oddalonym bardzo.
— Byłażbyś tyle głupia — mówiła stara — że nie rozumiesz, co zaszło? On to, czy nie on
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/48
Ta strona została przepisana.