oczy, raz jeszcze otworzył usta, lecz i tym razem zamilczeć wołał.
Rozległy się kroki na placyku; ciotka Marcina, nie wypuszczając z rąk wrzeciona, zbliżyła się do stołu i oznajmiając, że nadchodzi Jakób Dejas, spiesznie schowała do szafy kosz z chlebem i flaszę z winem.
Lecz Jakób wchodząc, zauważył pośpiech starej sknery i domyślił się, że sprzątnęła wino, by go niem nie poczęstować. Zbliżył się uśmiechnięty wesoło i przykładając palec do nosa, mówił:
— Ręczę, że o mnie była tu mowa.
— Wcale nie; mówiliśmy o biednym Konstantym Ledda!
— Że biedny, to prawda — odparł z nagłą powagą Jakób. — Tem biedniejszy, że niewinny. Czysty jak kryształ. Nikt lepiej odemnie wiedzieć o tem nie może.
Bronta wyciągnął przed się nogi, rozparł się i wyszczerzył zęby, jak to zwykł był czynić, gdy rozmawiał z kobietami.
— Różni różnie o tem mówią — rzekł, cedząc słowa. A matce mojej śniło się nawet, że został osądzony na śmierć.
— Co mówisz, Bronta! — poprawiła go stara — tylko do ciężkich robót.
— Na jedno wyjdzie — mówny lepiej o własnych interesach.
— Mówmy o własnych — zgodził się Jakób, siadając okrakiem na ławie.
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/66
Ta strona została przepisana.