w papierowe kwiaty, na które smętnie spoglądali święci rznięci w drzewie i jaskrawo pomalowani.
Gdy zio Izydor skończył śpiewać w kościele, nie pozostał nikt, oprócz modlącego się na stopniach ołtarza kapłana, chłopca gaszącego świece, starej Bachisii i ślepego żebraka.
Izydor odśpiewał ostatnią zwrotkę pobożnej pieśni, postawił przy ołtarzu dzwonek, którym zwykł był sygnalizować Zdrowaśki Różańca i wyszedł. Ciotka Bachisia wyczekiwała go w babińcu. Opowiedziała mu o liście Konstantego, pozdrowiła i prosiła o wyświadczenie sobie wielkiej łaski, a mianowicie, może by Izydor uprosił proboszcza, by do nich wstąpił, upomniał i pocieszył Giovannę, dał jej zbawienną naukę rezygnacyi.
Izydor obiecał, Bachisia odeszła, lecz w ulicy dogonił ją Jakób Dejas, który wyszedłszy z kościoła, stał na placyku, przypatrując się wychodzącym i spoglądając na pola i łąki zalane słońcem.
— Jak się macie? — spytał.
— Nieosobliwie, chociaż nie jestem chora, ale żyć trudno z tem, co na nas spadło. A ty, Jakóbie, jakże ci się powodzi u nowych gospodarzy?
— Jakem przewidział, wpadłem z deszczu pod rynnę. Stara skąpsza od samego Belzebuba. Chciałaby, ażebym się jej wysługiwał za nędzną strawę. Ledwie na mszę wypuści.
— A gospodarz?
— A! panicz niby. Bydlę i tyle tego.
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/76
Ta strona została przepisana.