sał grubą kratą w małem okienku. Były to chwile największej rozpaczy.
Pomału nadzieja wracała mu do serca, snuł sny dziwaczne o pełnych przygód wyzwoleniach, a gdy dozorca otwierał drzwi więzienne, serce biło Konstantemu tak gwałtownie, jak gdyby miano powołać go do wolności.
Czasami skracał sobie czas, grając sam z sobą w „mora,” przegrywając lub wygrywając i śmiejąc się przytem jak dziecko. Innym razem wpatrywał się godzinami całemi w dłoń własną, rysując na niej, niby na przestronnej płaszczyźnie, granice (tancas[1]) zagród, zarośla, rzeki i strumienie. Zapełniał trzodami i pasterzami. Wszystko to ruszało się, oddychało, żyło...
To znów się modlił gorąco... liczył coś na palcach bez końca, lub pełnym głosem śpiewał pieśni. Czasem znów układał nowe, improwizował.
I tak ułożył modlitwę do patrona swego, świętego Konstantego. Składała się z czterech strof, w których miłosierdziu świętego polecał zwłaszcza skazanych a niewinnych, za każdą strofą powtarzając zwrotkę:
„Za niewinnemi módl się skazańcami”.
- ↑ Pastwiska zamknięte w sobie.