dobny. Objął go, lecz nie ucałował, czuł, że go łzy dławią.
— Ecco! Nie poznałeś mnie — mówił nowoprzybyły, zrzucając z pleców tobołki — pewien tego byłem.
I głos i akcent zmienione były, jak wygląd... Litość walczyła w sercu rybaka z chłodem niespodzianym.
— Po co tu przychodzisz w tem odzieniu? — rzekł — trzeba było poczekać w Nuoro, przywiózłbym ci, co trzeba, konia przywiódł, trza było dać znać. Wróciłeś pieszo.
— Nie! — odparł żartobliwie nowoprzybyły — święty Franciszek pożyczył mi swych koni. — Ha! co porabiasz zio Izydorze? Widzę, że chcesz gotować kawę. Daj pokój. Czyż nie ma wódki?
Rybak, który rozdmuchiwał już węgle, obrócił się zmieszany, zawstydzony niemal... nie, miał tylko trochę kawy.
— Nie wiedziałem — mówił, rozkładając ręce — ale poczekaj chwilę... przyniosę. Widzisz bo, czekałem cię i nie czekałem... — chciał wyjść.
— Hola! Gdzie? — zawołał tamten. — Niczego nie chcę. Siadaj stary.
Izydor usiadł, patrząc nieśmiało jakoś na tego tak obcego sobie... Ośmielając się po niejakim czasie omacał jego surdut, pantalony, pytając, czy zamierza istotnie w tem chodzić.
Przez otwarte drzwi wtargnęło światło roz-
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/112
Ta strona została przepisana.