W rzadkich chwilach, gdy był z nim sam na sam opowiadał wszystko, jak i kiedy co zaszło. Konstanty słuchał chciwie, gniewał się gdy im przerywano.
Przyszedł sam syndyk, ów chłop z matką wielkiego Napoleona. Odwiedziny te wzruszyły Konstantego.
— Damy ci owce i krowy — mówił wioskowy dygnitarz, utarłszy nos w palce.
— Tak. Każdy da ci po sztuce: un pecus[1]. Powiedz tylko, co ci potrzeba, czego żądasz? Wszyscyśmy bracia na tym bożym świecie, jednego ojca synowie, cóż i mówić o takich małych jak nasza, wioskach. Wszyscyśmy tu braćmi.
Konstanty pomyślał o braterskich usługach, jakie mu oddano, i w milczeniu opuścił czoło.
— Ah! — rzekł po chwili — ludzie bracia byli mi tem, czem Kain dla Abla. Nie pożałują krów i owiec, lecz i nie powrócą złamanego życia.
— Eh! nie myśl o tem — machnął ręką syndyk — dużoś się napodróżował, świata widział, lecz powiedz, czyś widział gdzie wyższe od naszych gór? Ot i domy, a w każdym osobna mieszka rodzina.
Konstantego niecierpliwiły słowa syndyka i odrzekł, że chce opuścić okolicę, odejść bezpowrotnie...
— A, nie! nie odchodź, nie opuszczaj rodzin-
- ↑ Sztuka bydła, głowa.