których, tle krzaki dzikie rysowały się nakształt zielonkawego obłoku. Pisałem już do przyjaciela mego, Barrai. Ten wiele może i jeślibym był nawet winien zabójstwa stryja, wyjednałby mi ułaskawienie u króla.
— Mówiłeś mi to już nieraz — odpowiedział spokojnie Izydor, wchodząc po kolana w wodę.
— Mówiłeś nieraz, znudziło to mnie, a tymczasem, o ile wiem, możny ów protektor nie odpowiada ci wcale.
— Szuka pewnie odpowiedniego dla mnie stanowiska. Muszę opuścić te strony... Powiedz mi, czemu ksiądz Eliasz tego był zdania? Słyszałem. Boi się, albo co? Czy się boi, bym nie zabił, jak psa, tego tam Bronta Dejasa.
— Być może.
— Oj nie, nie to. Ksiądz Eliasz rozumie doskonale, że jeślibym miał zabić kogo... byłoby to już zrobione. A jednak, mówił ci, słyszałem — że lepiej byłoby, gdybym wieś opuścił... lepiej. No, a ty, wuju rybaku, co o tem sądzisz?
— Ja... nie wiem — odparł z wyrzutem Izydor Pane — wiem tylko, że włóczysz się jak pies bezczynny. Czemu nie weźmiesz się do pracy? Rzemiosło masz w ręku, lepsze to niż liczenie na jakiegoś tam obieżyświata, który zresztą, Bogu dzięki! wcale nie myśli o tobie.
— A! nie myśli o mnie, doprawdy — odpowia-
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/125
Ta strona została przepisana.