że lepiej byłoby, ażeby pierwszy mąż Giovanny opuścił wioskę.
— Nie kocha ona nowego swego męża — mówił — nie trzeba, żebyście się z sobą spotkali.
— A jeśli się spotkamy, to co?
— Nic... lepiej żebyście się nie spotykali.
— Jakto nic — zawołał Konstanty, a głos jego rozbrzmią! na cichem wybrzeżu rzeczki gniewem i goryczą. — Gardzę nią, bezwstydną, wiarołomną, nie chciałbym spojrzeć na nią..
— Tem lepiej... ale czemu kręcisz się koło białego domu, jak wilk dokoła owczarni, jak mucha co na lep lezie?
— A! dopatrzyłeś — spytał, głos zniżając, zmieszany Konstanty. — Nieprawda — zaprzeczył czelnie, a potem:
— A gdyby i tak było, co ci do tego?
— Nic mi do tego. Mówię ci tylko, że lepiej byś się ztąd wyniósł.
— Ani myślę. Należysz, widzę, do tej szajki...
— Bój się Boga, Konstanty! — upomniał go srogo rybak.
Konstanty zerwał kwiat jakiś, zmiął w garści, odrzucił i patrzył przed siebie, daleko. Twarz mu się mieniła, jak wówczas, pierwszego poranku po przybyciu do chaty wuja Izydora. Wargi mu drżały, łzy nabiegały do oczu, połykał je.
— Ebbene! zaczął zgłuszonym, drżącym gło-
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/127
Ta strona została przepisana.