Zaczął jeść, pić, a od czasu do czasu mówił sam do siebie:
— Jeśli sądzi, że za nią pobiegnę... głupia! poczeka na mnie długo.
A po chwili:
— Ani za tą, ani za żadną inną. Znudziła mnie ta Mattea. Bydlę! tyle tego.
Zaklął, roześmiał się tym nieokreślnym śmiechem, co się rozlega bez echa, w samotności.
A pił, pił. Po każdym hauście, rękawem ocierał usta, mówiąc przeciągle: „a, a, a!” i przeciągał dłoń po piersiach, czując rozkoszne ciepło, rozchodzące się po wszystkich członkach. Był wesół.
— Dobrze, że odeszła dyablica — mówił — do stu jej dyabłów...
Mówiąc to, myślał o Mattei i o jej zniknięciu dziwacznem, lecz co prawda, przymuszał się do myślenia o tem, by nie myśleć o czem innem.
Wyszedł na dwór, znów usiadł na kamiennej ławie i zamyślił głęboko.
— Sama... — myślał — została sama! Co mi tam! gardzę nią i nie chcę jej, choćby mnie ozłocić miała, nie chcę... Po co mi teraz złoto? Zasmucił się, lecz po chwili zaczął nucić wesołą, skoczną jakąś piosenkę, chciał oszukać samego siebie, jak oszukiwał innych:
Che ti aspeto ogni giorno.”