Gracya spożywała milcząc wieczerzę.
Adwokat jadł za trzech, nożem i widelcem. Spojrzał na siostrzenicę z dziecięcym swym, pełnym zadowolenia uśmiechem:
— Rozszerzają, wydymają... chwila a fruną...
Gracya wzruszyła tylko ramionami, raczej skrzydłami rękawów, milcząc i nie podnosząc oczu. Wuj, chociaż był niegdyś jej ideałem, zdawał się jej teraz nudnym i pospolitym, nieznośnym, śmiesznym, pomimo, że w mieście rozeszły się wieści o małżeństwie zamierzonem pomiędzy adwokatem a jego siostrzenicą i że prawnik, badany w tej sprawie, nie twierdził wprawdzie, ale też i nie przeczył.
Przez czas jakiś mówiono za stołem o rzeczach obojętnych. Ciotka Porreda wstawała, wychodziła do kuchni, wracała. Rozmowa nie wiązała się, aż wszyscy wreszcie zamilkli. Jak wówczas, jak niegdyś, tak teraz zdawało się, że było coś, co cięży wszystkim, o czem wszyscy unikają mówić. I tym razem stara Bachisia niezręcznem odezwaniem się wywołała rozmowę, której unikano. Spytała, czy prawdą było, co w mieście mówiono o zamierzonym związku pomiędzy prawnikiem a jego siostrzenicą?
Członkowie rodziny spojrzeli po sobie, a Gracya, spuściwszy twarz nad talerzem, śmiała się zcicha.
Paweł, patrząc na nią, odezwał się z kwaśną ironią:
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/14
Ta strona została przepisana.