wieczorem, gdy Bronta wrócił do domu, dokąd teraz wracał częściej, poszła z nim razem do chaty sąsiadek, spragniona oglądania ich zakupów.
Niewielki ogień jałowcowy palił się na kominie u ciotki Bachisii, rozświetlając ubogie ściany izdebki. Giovanna chciała zapalić lampę, lecz goście oparli się temu: matka przez wrodzone skąpstwo, Bronta, bo mu w pół cieniu milej było przypatrywać się narzeczonej.
Ciekawą rzeczą było widzieć Giovannę wobec przyszłej teściowej i jej syna. Mówiła cicho i łagodnie, jak posłuszne i uprzejme dziecię, wzrok się jej mącił, przysłonięty długiemi rzęsami. Zdawała się piętnastoletnią dzieweczką, niewinną i nieśmiałą, a co najciekawsze to to, że pozory te przybierała nie z wyrachowania i zalotności, bez instynktownie jakoś. Bronta był w niej zakochany i nieraz po pijanemu aż uciekał od niej, padał na kolana, modlił się, przypominając sobie pacierze mówione w dzieciństwie, płakał, zaklinał, że więcej pić nie będzie.
I wieczoru tego trzeźwy był, zupełnie trzeźwy. Mówił mało i cicho, lecz wzrokiem pożerał narzeczoną. Uśmiechał się ustawicznie i ustawicznie w mroku przyćmionej izby połyskiwały białe jego zęby.
Stara Bachisia opowiadała przygody podróży i pobytu w mieście. Długo i szeroko mówiła o płaszczu prawnika, rękawach u sukni Gracyi, podobnych do rozpuszczonych skrzydeł, o przepychach
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/27
Ta strona została przepisana.