Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/34

Ta strona została przepisana.

bezbożni! Ale co tam liczyć na takiego mazgaja! Ciepła, ocukrzona woda i tyle! Nie wspominaj go przedemną, bo mnie porywają wszystkie pasye...
Izydor z rąk wypuścił robotę.
— Niepotrzebnie się wściekasz. Ksiądz nie miał prawa grozić i wyklinać, lecz przekleństwo Boże bez tego spada na dach bezbożnych.
— Rzucę ich, nie będę żarł ich zatrutego chleba, odejdę — odgrażał się Jakób — przedtem jednak sprawię sobie satysfakcyę i dobrze obłożę kijem nowożeńców.
— Zwaryowałeś, ptaszku! — przedrzeźniał go Izydor.
— Niech i tak będzie, zwaryowałem, to i co, co komu do tego? Nie, nie zrobiłeś wszystkiego, coś był winien zrobić, by nie dopuścić do podobnego świętokradztwa. Pfuj! hańba, ohyda! Straciłem humor...
— Postarzałem, czuję to, o lat dziesięć — westchnął Izydor.
...humor straciłem — ciągnął Jakób — tak i stoi mi w oczach Konstanty! Co też powie, żeśmy do tego dopuścili... Nie wiesz, czy prawda, że chory?
— Wyzdrowiał, lecz desperuje — odrzekł Izydor, uchylając kapelusza, a wracając do przerwanej roboty, mruczał:
— Wyklinać, klątwę rzucać...
— Tak jestem zły, że się aż własną zachłysnąć mogę śliną — ciągnął Jakób, głos podnosząc —