nurą ironią Jakób. — Ale po co ma tamten jak raz teraz umierać, spowiadać się jak na zawołanie? Eh! głupi jesteś, Izydorze! Naiwny, jak trzyletnie dziecko.
— Wszystko, nawet sumienie zbrodniarzy, w ręku Boga. Prawda się odkryć może, musi.
— Tak, jak raz i to teraz, zaraz na zawołanie... Kto to odkryć może? Jak?
— Kto? Ty, ja, inny..
— E! głupiś jak smarkate dziecko, jak niewylęgłe z jaja pisklę. Odkryć! — Łatwo to mówić. Zresztą... jesteśmyż tak bardzo pewni, że nie Konstanty to...
— Czy pewni jesteśmy! — zapalił się rybak — ależ nie możemy być niepewni. Prędzej ja sam, ty prędzej...
Jakób powstał z miejsca.
— Więc cóż mamy począć? — spytał. — Jeśli masz radę, mów.
— ....ty prędzej, niż on — powtórzył rybak, nie podnosząc głowy. — O radę pytasz? Na wszystko jest rada, w Boże to oddać trzeba ręce.
— Ach! cierpliwości mi nie staje — oburzył się Jakób. Pytam cię o radę a ty mi odpowiadasz ni w pięć ni w dziewięć. Zaduszę tę jędzę, Bachisię Era, najlepsza to pono będzie rzecz.
Wyszedł, jak przyszedł, bez pożegnania, gniewny, ponury. Izydor nie podniósł głowy, lecz po kilku chwilach, gdy postać Jakóba wsiąkła w mrok
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/36
Ta strona została przepisana.