przebiegł wysoki, bosy chłopak, pędząc przed sobą czarne wołki. Z kolei przeszła kobiecina jakaś, też bosa. Ta popatrzyła ciekawie na Giovannę. Przebiegł pies biały, opasły, węsząc ziemię, lecz nic nie przerywało ciszy duszącego, jak przed burzą powietrza.
Giovanna przebierała ziarno coraz wolniej, leniwiej; czuła się zmęczoną, głodną, lecz nie strawy; spragnioną, lecz nie wody, czuła potrzebę jakiejś zmiany, czegoś nieokreślonego, nie dającego się osiągnąć.
Skończywszy robotę, powstała, wyprostowała się i znów chciała podnieść kosz ze zbożem.
— Nie podnoś! — zawołała teściowa — zaszkodzić ci może. — Giovanna powinna była zanieść zboże do żarn, który kręcił parę razy tygodniowo osioł domowy, lecz teściowa sama się tego podjęła.
Pozostawszy samą, młoda kobieta weszła do kuchni i rozglądała się dokoła, szukając, czemby głód i pragnienie zaspokoić, lecz nie było nigdzie owoców, ani wina. Zaledwie znalazła w głębi imbryka trochę kawy i nalała do filiżanki, biorąc do ust kawałek cukru.
— Gorąca kawa nie ugasiła pragnienia. Giovanna chciałaby napić się czegoś chłodnego i słodkiego, czegoś, czego nie kosztowała, nigdy skosztować nie miała. Porywała ją złość głucha, oczy jej zabłysły, wstrząsnęła drzwiami spiżarni, chociaż wiedziała, że zamknięte na klucz, zaklęła pobladłem
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/40
Ta strona została przepisana.