naszym krewnym. Spojrzyj, Giovanno — dorzucił wesoło, zwracając się do młodej kobiety, wyszczerzając zęby i nie wypuszczając z rąk grzebienia, czyż nie ładny ze mnie chłopiec?
Przystojny był istotnie z gładko przyczesanemi włosami, w czystej koszuli, z połyskującemi z pod warg purpurowych, śród śniadej, ogorzałej twarzy, białemi, pysznemi zębami. Giovanna uśmiechnęła się i zaczęła nucić w miejscowem narzeczu:
Winogród dojrzewa
Do wieczerzy zasiedli wszyscy w wybornych humorach. Matka, pod pretekstem, że nie ma apetytu, jadła cebulę z chlebem — co prawda, łakomą była na ten przysmak — lecz to nie zakłócało rodzinnej zgody. Po wieczerzy Bronta chciał wywieść Giovannę na przechadzkę, tak bez celu. Niebo było zupełnie pogodne i parę gwiazd spadając przerżnęło smugą złotą jego przezroczyste kryształy. W powietrzu odświeżonem pachniały siana i kwiaty łączne. Ścieżki były jeszcze mokre, lecz młoda kobieta nosiła spódniczki tak krótkie, a obuwie tak grube i ciężkie, że się jej kroki rozlegały z dźwiękiem metalu po kamiennych płytach. Bronta prowadził ją pod ramię i opowiadał przeróżne facecye.
— Wczoraj — prawił — Zauchine znalazł coś ciekawego.