— Co? co takiego?
— Ni mniej, ni więcej jak ot, takie, żywe dziecko. Idzie sobie, a tu coś skrzeczy pod krzakiem. Chłopiec! Ale co było dalej, słuchaj! Zamroczyło mu, chmura spada, czy co? spada, pokrywa dziecko, unosi. Był to orzeł, a może orlica, kto ich tam wie. Skradła gdzieś dziecko i przyniosła w krzaki, a teraz...
— E! nie wierzę ci.
— Gdybym tak posiadł miliony, jak prawda — klął się Bronta uważając, że kobieta zamiast rozbawienia, okazuje niepokój jakiś. Po chwili spytał, co jej jest. Śniło ci się pewnie coś strasznego?
Przypomniało to jej sny ciężkie. Milczała.
Doszli na koniec wsi, aż pod chatę Izydora Pane.
Na ziemię spadła słodycz letniej, przelotną burzą odświeżonej nocy. Na wschodzie wznosił się ku firmamentom miesiąc srebrny, a rozmokłe pola, spłókane drzewa i krzewy, chatki z łupkowego kamienia, krzaki, cała dolina aż precz po najdalszych horyzontów jaśniejsze pasmo, połyskiwała w srebrnem świetle księżyca, ukojona rzekłbyś w śnie łagodnym, pół łzie, pół uśmiechu.
Młoda para mijała chatkę rybaka, z której wybiegał śpiew smętny. Bronta przystanął.
— Idźmy, idźmy dalej — nalegała Giovanna, pociągając go za sobą.
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/51
Ta strona została przepisana.