— A, na obiad zapraszali! do siebie! Bah! ptaszku, nie lada z ciebie ptaszek! Bah! Tymczasem chodź lepiej ze mną...
— Do Dejasów? A niech mnie Bóg broni! — oburzył się Izydor.
— Ależ nie do nich, przeklętych! Nie będę dziś żarł ich strawy. Idę na obiad do własnego domu. Chodźże ze mną.
Poprowadził go z sobą do swej siostry. Południe już przeszło. Słońce palące wyparzyło rozmokłe wczorajszym deszczem ulice, drzewa kołysały się na szafirowem tle firmamentu. Ludzie wracali z kościoła do domu. Ciężkie kroki wieśniaków rozlegały się po kamiennych płytach. Przybrane świątecznie dzieci wyglądały z poza przymurków, ogrodów i węgłów domów. Przez drzwi otwarte na oścież widać było piecowisko, kuchnie, białemi obrusami przykryte stoły, lśniącą miedź i gliniane naczynia. Ponad dachami wznosiły się słupy szarego dymu. Tu i owdzie, w ciemnym zaułku, lub w głębi dziedzińca, odzywały się harmonijki lub mandoliny, a dźwięki wychodziły zgłuszone, jak z pod ziemi. Wieś cała wygląd miała świąteczny i wygląd ten, wrota i drzwi na oścież otwarte, dymu słupy szare, dzieci w odświętnej swej odzieży, mieniące się barwami polnego kwiecia, chaty łubkowate, zaułki wąskie i dziedzińce głębokie — wszystko zalane było słoneczną letniego popołudnia powodzią; wyglądało jednak dziwnie smętne.
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/59
Ta strona została przepisana.