— Kulas, czy co? — zauważył któryś.
— Cicho! bo gotów nic nie dać! — szturchnął go w bok przezorniejszy towarzysz.
Orszak przeszedł. Ulicznikom nic się nie dostało. Jedni gniewali się, o mało nie płakali drudzy.
— Kul... — zaczął wrzeszczeć jeden, lecz urwał. Kum wyrzucił był właśnie w tej chwili garść miedziaków, a gromada dzieci rzuciła się na nie, rozrywając pomiędzy sobą, kłębiąc się po ziemi, tak, że o mało się nie przewróciła służąca z tacą, która zaczęła traktować uliczników sowitszemi od miedziaków szturchańcami. Tymczasem orszak dotarł do kościoła, gdzie ksiądz Eliasz czekał w komży z kropidłem, rozmawiając z zakrystyanem.
Ten. bał się, aby proboszcz w dobroci swej nie przyjął zaproszenia na śniadanie do domu rodziców nowoochrzconego. Byłoby to zgorszeniem. Wszak nie otrzymali ślubu kościelnego. Namawiał księdza, aby się okazał surowym względem Bronta, kumów, wszystkich.
— Wasza dostojność nie będzie zapewne towarzyszyć nowo ochrzczonemu do domu? Dziecko, zrodzone z podobnego małżeństwa... Nie należą mu się względy, honory...
— Spojrzyj, czy idą — odparł ksiądz.
— Nie widać... Ale wasza dostojność nie przyjmie zaprosin? Nie przyjmie?
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/76
Ta strona została przepisana.