ją, była na ścianie, wysoko, zniknęła w szczelinie... Szukaj-no ją przeklętą, przebrzydłą! Ot, jak to było. Teraz bał się umrzeć... O! śmierci, co prawda, lękał się bardzo, zwłaszcza od niejakiegoś czasu...
— Wszak każdy z nas prędzej, czy później umrzeć musi — perswadował mu z przejęciem się Izydor.
— A! wszyscy umrzeć musimy — potwierdził ktoś z obecnych.
Nie pocieszało to, nie uspokajało Jakóba Dejasa.
— Oh! nogi mnie bolą — stęknął — i krzyże, plecy... zgiąć się nie mogę. O! oj! umieram!
Ludzie wychodzili z domów, aby widzieć przechodzących, patrzyli w milczeniu, jak na pogrzeb. Oczy Jakóba mgłą zachodziły, chwiał się na nogach, opierając o ramię Izydora.
Kobiety galopowały, nucąc ustawicznie pieśń swą monotonną, głosy ich wybuchały w ciszy nocnej, jak dymy w mroźnem powietrzu. Akompaniament piszczał, skowyczał, niby zwierz zraniony w pustkowiu.
Ostatecznie dotarł do domu wdowy. Na kominie, pośród izby palił się duży ogień; piec kuchenny stał natomiast otworem tak obszernym, że mężczyzna dobrej tuszy mógł się przebić tamtędy. Jakób skurczył się i wlazł do gorącego pieca, przez którego otwór widać tylko było jego podkute buty.
Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/83
Ta strona została przepisana.