— Czemuż mnie straszyłeś?
— Straszyłem! Pod słońcem dziwne dzieją się rzeczy, takie, które się mędrcom nie śnią... Spijno już, śpij.. tak życie idzie.. zwykły to bieg życia...
Wdowa, głucha jak się zdawało na to, co mówiono do niej lub przy niej, podniosła głowę. Mała jej, świeża twarzyczka zmieniła się do niepoznania. W godzinie tej przeżyła wiek cały. Pomarszczona, żółta, skulona straciła naraz i na zawsze świeżość, pogodę, wesołość.
— Jakóbie — rzekła cicho, lecz stanowczo — uspokój się. Niepotrzebni świadkowie. Po co tu wołać kogobądź, świadectwo moje wystarczy.
Chory dźwignął się, spojrzał pytająco na Izydora.
— Wystarczy — potwierdził rybak.
Cisza zaległa obszerną, wysoką, mroczną komnatę. Spokój otulił sennem skrzydłem łoże boleści. Jakób przewrócił się parę razy jeszcze z boku na bok, westchnął i wkrótce usnął. I wdowa położyła się, powolna radom Izydora. W mroku majaczyła tylko olbrzymia szafa mahoniowa. Dokoła pogrążonego w ciszy domu spała wieś uciszona. Dokoła wsi spały pola, spowite nocnym cieniem i wszystko zdawało się wtórować słowom Izydora:
— Zwykły to bieg życia...
Lekarz wiejski w Orlei był sobie grubym, pospolitym człowiekiem. Kiedyś miał może szczytne