zajmującej. Przeżyły się melodramaty! — zawołała Małgosia, przejmując się tonem Anania.
— A! i ty mała! — rozśiuiał się zadowolony ojciec. — Istotnie wybór był nieszczególny. Można było dać coś innego. Naprzykład tę komedyę, w której żona... hum! hum! każę się uczyć... hum! hum!.. Słyszeliście, co opowiadał asesor.
Małgosia roześmiała się, roześmiał się Anania, lecz urwał, zdjęty nagłym smutkiem. Chwilę szli milcząc.
— Ebbene! oświetlenie — mruczał signor Carboni — lampiony! trzeba by temu zaradzić... Jak nazwałeś dyrektora — zwrócił się z głośnem pytaniem do chłopca?
— Przedpotopowym dziwolągiem.
— Bene! — zaśmiał się syndyk. — A jeśli mu to powtórzę?
— Co mi tam! Nie długo już tu będę.
— A! odjeżdżasz i dokąd?
Anania spłonął, przypomniawszy sobie nagle, że nie mógł ruszyć z miejsca bez pomocy „gospodarza.” Co znaczyło to pytanie? Miałżeby signor Carboni zapomnieć, co obiecał? Chciałże zażartować sobie z niego, lub dać mu uczuć wagę swej łaski, trzymając w niepewności, zawieszeniu...
— Nie wiem dokąd — odrzekł cicho.
— A! chce ci się, ptaku, rozwinąć skrzydła! Brawo! pho! pho! ulecisz! Pho!
Syndyk naśladował głosem szelest skrzydeł, a dłoń wyrzucał w górę, po chwili oparł ją na ramieniu swego protegowanego, a Ananii spadł z serca ciężar, uczuł się lekki jakgdyby istotnie miał się zerwać do lotu.
Małgosia śmiała się wesoło. W ciszy nocnej śmiech jej zdawał się młodzieńcowi kwileniem ptaszka, co przysiądzie na okwieconym krzaku i uderzy w pieśń wiosenną...