Wrócił do domu blady i smutny.
— Gdzieżeś był kotku, galanu meu[1], czemuś wyszedł przed świtem? — pytała ciotka Tatana.
— Dajcie mi kawy — odezwał się szorstko Anania.
— Oto i kawa, lecz co ci to, serdeńku? Bladys. Odpocznij, rozwesel się, a potem pójdziesz do „gospodarza”. Co wstrząsasz głową? Nie masz zamiaru iść dziś rano do gospodarza? Jakto? Czemu się to tam tak wpatrujesz w filiżankę, jakgdybyś mrówkę znalazł w kawie?
Istotnie Anania wzrok miał wbity w dno małej, różowej, o złoconych brzegach filiżanki, co służyła, od lat wielu, do wyłącznego jego użytku. Łzy napływały mu do oczu: dziś, jutro... a potem?
— Później tam pójdę — rzekł zcicha, powoli, nie odrywając wzroku od filiżanki — wpierw muszę się spakować.
— A jeślibyśmy się nie mieli już zobaczyć — ciągnął po chwili — jeślibym umarł zanim tu wrócę... Kto wie! byłoby to może najlepiej! po co żyć długo? lepiej umrzeć młodo!
Ciotka Tatana wytrzeszczyła oczy, powietrze przecięła wielkim znakiem krzyża świętego.
— Co ci, co ci się przyśniło? Ręczę, żeś miał gorączkę w nocy.. Może cię główka boli, jagniątko moje złote?
— A! ciotka nic nie rozmie! — zawołał, powstając z miejsca.
Wbiegł do swej izdebki i z gorączkowym pośpiechem zaczął pakować książki i różne drobnostki. Od czasu do czasu podnosił oczy i przez otwarte okno wpatrywał się w niebo jesienne, pogodne, z białawemi obłokami na tle ciemnych szafirów.
- ↑ W miejscowem narzeczu: ślicznotko! kochanie!