— Bywaj! — zawołał Anania, nie odpowiadając na groźbę, — wyjeżdżam na nauki.
Błękitne źrenice nędzarza zamigotały złośliwie.
— Do Iglesiar — spytał?
— Nie. Do Cagliari.
— W Iglesiar — mówił żebrak — pełno kun dzikich, są i wampiry. Żegnaj, daj mi rękę. Śmiało! nie bój się, nie zjem cię przecie. A matka twoja gdzie się obecnie znajduje?
— Bywaj zdrów — mówił Anania, cofając delikatnie dłoń z rąk żebraka.
— A ja się wybieram — mówił tenże — w pewne miejsce, gdzie można najeść się do syta. Dają tam smaczne rzeczy: sadło, bób, soczewicę, flaki baranie...
— Na zdrowie, na zdrowie — wołał, biegnąc dalej Anania.
— A wystrzegaj się żółtych postronków! — wołał za nim waryat.
Anania żegnał się z innymi sąsiadami. Z pewną żebraczką co go przyjęła w izdebce, ciasnej lecz czystej i poczęstowała filiżanką wybornej kawy.
— Pewnie zajdziesz i do Rebeki — pytała, wzgardliwie wydymając wargi. — Wyobraź sobie głupia ta dziewczyna zaczęła też żebrać. Nie wstyd że to. Taka wstrętna kaleka! Powiedz sam.
— Cała w ranach, zaledwie się rusza — zauważył Anania.
— Uzdrowiona — odrzekła kobieta. — Spójrz na drzwi jej izby. Widzisz grabie?
— Widzę. Po co je tam zawieszono?
— Przeciw wampirom. W nocy, wtargając do izby zatrzymują się, by zliczyć — jak to mają w zwyczaju — zęby grabi, a że wampir umie liczyć zaledwie do siedmiu, powtarza bez końca, do rozświtu, przed pierwszym zaś brzaskiem, jak to wiesz, uciec musi. Śmiejesz się? Śmiej się, a jednak to
Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.I.djvu/122
Ta strona została przepisana.