najprawdziwsza prawda. Niech ci Bóg błogosławi — kończyła, przeprowadzając ją do progu — szczęśliwej drogi, zostań chlubą rodzinnego miasta.
Anania wstąpił do Rebeki. Wyglądała, jak drobne dziecię, chociaż miała przeszło lat dwadzieścia, blada, łysa, siedziała skulona w ciemnej swej norze, nakształt dzikiego zwierza w swem łożysku. Ujrzawszy wchodzącego studenta, powstała, i drżąc cała podała mu na miseczce grono ciemnych winogron.
— Weź, weź — szeptała, jąkając się — nie mam nic więcej...
Anania uszczknął jagód parę.
— Od ciebie... — począł, ale przerwała mu żywo:
— Wiem, wiem! niegodna jestem! Nie jestem Małgosią Carboni, lecz biedną kaleką, nędzarką! Weź proszę, całe grono, czyste, palcem go nie tknęłam. Przywiózł mi wuj Pera, ogrodnik.
— Stary kot! — zawołał Anania, przypominając sobie ze wstrętem, co o nim opowiadał majster Pane.
— On, on sam — mówiła kaleka — zawsze pamięta o mnie i nie ma dnia, by mi czego nie przyniósł. Miesiąc temu zrobiło mi się gorzej. Otworzyły mi się znów rany; wówczas wuj Pera sprowadził doktora, kupił lekarstwo. — Lepszym był dla mnie, niż ojciec rodzony... ten mnie opuścił... Basta! — zawołała z udaną wesołością, spostrzegłszy, że skargą swą dotknęła krwawiącej się i w sercu Anania rany. — Nie chcesz wziąść całego grona? A jednak czyste, czyściuteńkie...
— Owszem, — zawołał chłopak — tylko gdzie to włożyć... Aha! mam właśnie gazetę, zawinę... Odjeżdżam, słyszałaś już może o tem? Do Cagliari na studya. Bądź zdrowa.
— Bądź zdrów — odrzekła ze łzami w oczach — Chciałabym też odjechać... odejść...
Strona:Grazia Deledda - Popiół Cz.I.djvu/123
Ta strona została przepisana.