na ławie, pod bzem, dokoła którego brzęczały pszczoły i muchy. Powietrze było ciepłe; po przez gałęzie patrzał na białe smugi obłoków, przepływające spokojnie po szafirowem niebie. Czuł dziwną w sercu błogość; obłoki zdawały mu się mlecznym szlakiem a dawne wspomnienia, jak one, rozpierzchłe, nieuchwytne, przepływały przez myśl rozmarzoną, mięszając się z dopiero co doznanemi wrażeniami. Majaczyły mu pieśni samotne na polu, które obsiewał jego ojciec i szum ich głęboki do szumu morza podobny, a nad niemi niebo, błękitne, jasne a zarazem puste jakieś i smętne. W pamięci błąkały mu się wiersze oderwane, czyje? nie wiedział! o oczach jak niebo błękitnych i głębokich. Oczy to Małgosi. Nie! chyba nie! sąż w mowie ludzkiej słowa godne opiewać oczy Małgosi? Wiersze podobały mu się, bo ładne — więc powtarzał:
Cudne... jak niebios przestworza“.
Ktoś mu tam mignął pod Pinią. Pocztarz o rudych wąsach, z listem w ręku. Dzwonił u wrót syndyka. Otwiera mu Małgosia... już już ujęła drobną rączką różową kopertę, biegnie, zamyka się w swym pokoiku... Ananii tchu w piersiach zabrakło... Ktoś go potrącił... pocztarz zapewne.
— Trzecia, pora ci synku do „gospodarza” — ozwał się nad nim głos ciotki Tatany.
Porwał się z miejsca z przymkniętemi jeszcze oczyma, blady po jednej stronie twarzy, zaróżowiony po drugiej.
— Spałem! — rzekł, przeciągając się leniwie — złą bo noc miałem..! Idę już, idę.
Poszedł, umył się, uczesał, stracił z pół godziny na rozdzielanie włosów to z prawej, to z lewej strony, to znów pośród głowy. Serce mu biło gwałtownie.