Wrzaski nie ustawały. Wydzielał się z piekielnej wrzawy płaczliwy i skarżący się głos kobiecy, płacz dziecka. Anania trząsł się cały, lecz moc jakaś tajemna trzymała go przykutym na balkonie. W górze, błękitnawo-zielonkawa kopuła nieba, a na niej księżyc srebrny i gwiazd drżących korowody ciche... dalej, w mgłach miękkich, w pół zanurzone ogrody wonne i pałace maurytańskie... a tu zbiegowisko wrzeszczących i jak biesy rzucających się ludzi. W sercu Anania powstała i krew mu w żyłach ścięła myśl straszna...
Przy końcu ulicy rozległy się miarowe kroki, zbliżającego się patrolu. Dwóch mężczyzn, wydostając się ze zgiełku i zbiegowiska, wpadło do ogrodu i zginęło w jego ciemnych szpalerach, zwartych jak naw kościelnych stropy. Inni przycichli, kobiety rozeszły się w przeróżne zaułki, ulica opustoszała w nocnej ciszy... zdala dobiegał zgłuszony turkot powozów... żaby skrzeczały w najlepsze w ogrodach... Księżyc płynął zwolna po rozsrebrzonem niebie... lecz w duszy Anania nie przycichła burza. Snem mu się zdawał list Małgosi i tam, nad morzem, na stopniach świątyni, snem, czarodziejskich marzeń chwila błoga... snem, z którego brutalna zbudziła go jawa.
∗ ∗
∗ |
— O Boże, Boże daj, by już nie żyła, by umarłą była. Zlituj się nademną Boże — modlił się Anania w duchu, w noc bezsenną, myśląc o swej matce.
Myśl, że mogła być podobną do tych tam w burdzie ulicznej dojrzanych kobiet, prześladowała go. Szczegóły, udzielone przy wieczerzy, przez gospodynię i służącą, uspokoiły go wpraw-