ne południe, pomimo wypełniających dziedziniec jęków biednej Rebeki. Jęki te usypiały go nawet. Spał pod bzem, z buzią obsiadła natrętnemi muchami, odkąd rączyna śpiącego dziecka, urwawszy rozkwitłą gałązkę much nie odpędzała. Śniło mu się, że się znajduje tani, daleko, w górach, w lepiance wdowy po rozbójniku, u wygasłego komina, przy którym wisi długi czarny, płaszcz do widma podabny. Gdzież się podziała jego matka? Próżno ją szuka po kątach, woła! Uciekła, skryła się gdzieś za góry, za morza! Zamiast matki zjawiał się braciszek zakonny, co miał sierotę uczyć pisać i czytać, by mógł kiedyś, gdy wyrośnie, udać się na poszukiwanie swej matki. Braciszek mówił coś długo i przekonywająco, lecz Anania nie słyszał dobrze co mówi bo z czarnego, na ścianie wiszącego, pajęczyną oplecionego płaszcza rozbójnika, wychodził jęk ustawiczny, głuchy. Strach zdejmował chłopca. Był że to duch, widmo rozbójnika? Coś mu przytem łaskotało pod nosem, wyjadało oczy.. Ah! muchy te, muchy natrętne!